wtorek, 19 stycznia 2016

Od Shary

TAKI MAŁY TRENING SKOKÓW

Wstałam dziś z uśmiechem, który natychmiast po otworzeniu oczy się zmył. Nagle przypomniałam sobie, gdzie jestem, że jestem tu, w Stajni Nimfy. Założyłam bluzę stajenną, a na to pikowaną kamizelkę. Była ósma. Trzeba przecież zadbać o stajnię i konie! Kiedy szłam przez podwórze, ujrzałam właśnie wchodzącego Max'a.
-Cześć, Max!-przywitałam się.
-O, cześć.-odpowiedział.-Myślałem, że znowu wszystko będę musiał robić sam.
Jeśli to był żart, to kiepski. Ja tylko spojrzałam na niego i poszłam nakarmić konie. Dostały paszę i trochę owsa do tego. Niektóre dostały nawet głaskanie na dzień dobry. Max ruszył czyścić sprzęt, czyli ogłowia, siodła i tym podobne, a ja, kiedy skończyłam karmić konie, zaczęłam sprzątać w boksach. Kiedy i to skończyłam, Max pomógł mi czyścić stajnię, czyli podłogę, ściany... Później postanowiłam wypuścić konie na pastwisko, jak to zwykle robiła właścicielka. Ja i Max wzięliśmy je na lonże, po czym odpięliśmy je, a konie pognały na otworzone pastwisko. Piękny to był widok, przyznaję. Konie jadły, skakały, goniły się...I robiły inne harce. Podeszłam do ogrodzenia i oparłam na nim ręce. Patrzyłam na wszystkie rumaki. Plama różnych, końskich umaszczeń biegła w stadzie. Najwyraźniej bardzo, bardzo się lubiły, jak to konie. Niektóre konie podeszły do ogrodzenia, by obgryźć je trochę i przy okazji zajrzeć mi w kieszenie. Później każdy chciał już trenować z jakimś koniem ze stajni, czy też swoim własnym. Ja oczywiście wzięłam Sfilla, mojego ulubieńca, po czym zaprowadziłam go do stajni, by tam go wyczyścić oraz osiodłać. Wykonałam te czynności i wyprowadziłam go ze stajni. Gdy znaleźliśmy się na świeżym powietrzu, koń zaczął kierować się na padok.
-Nie, kochany, dzisiaj nie tam.-powiedziałam i pogłaskałam go.
Poszliśmy na ujeżdżalnię. Tam jeszcze upewniłam się, że wszystko jest dobrze pozapinane, uregulowane i ułożone, po czym zaprowadziłam na teren, gdzie były przeszkody. Wsiadłam na wierzchowca, po czym ruszyłam galopem. Koń usłuchał komendy i ruszył. Pierwszą przeszkodę przeskoczył bez wahania. Przy drugiej, zachwiała się belka, a przy najwyższej, trzeciej koń zatrzymał się. Zawróciłam go i zsiadłam. Poszłam sprawdzić, jakiej wysokości jest przeszkoda. Metr pięćdziesiąt dwa. Hm...czemu on nie chciał jej przeskoczyć? Może za późno nakazałam mu skoczyć? Wsiadłam na niego z powrotem i ruszyliśmy na podbój tej przeszkody. Tym razem przeskoczył ją, tylko jedna belka spadła. Ruszyliśmy kłusem, by zakończyć. Wtem okazało się, że przed nami jeszcze jedna przeszkoda, mająca dwa metry. Przełknęłam ślinę. Oj, z tym to na pewno sobie nie poradzimy! Niepewnie ruszyłam galopem. Słyszałam oddech rumaka, biegł, nieustraszony, posłuszny... I nagle skoczył. Skoczył przez tą dwumetrową przeszkodę! I tylko lekko zachwiała się belka! Po jej przeskoczeniu szliśmy sobie stępem, a ja głaskałam konia po szyi. Spisał się na medal! Odprowadziłam go do boksu, rozsiodłałam i dałam drobną przekąskę - jabłuszko. Schrupał je ze smakiem i położył łeb na moim ramieniu. Zamknął oczy. Przytuliłam się do jego pyska. Jakie szczęście, że tu trafiłam, jakie szczęście, że jestem tu, jakie szczęście, że mogę się teraz do niego przytulić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy