Le Quanchito
Ubierałem już Quanchitowi ogłowie. Nie opierał się już tak jak wczoraj, tylko nadal nie chciał otworzyć pyska. Dopiero po lekkim masażu dziąseł wreszcie się udało. Pozapinałem wszystkie paski i włożyłem ogierowi na grzbiet czaprak. Miał też nowiutkie ochraniacze, do których przyzwyczaił się już wczoraj wieczorem, a nie było to trudne, bo koń jest posłuszny i nie wyrywał nóg. Wcześniej wyczyściłem go nowym sprzętem. Chito wyglądał na bardzo zadowolonego. Zaprowadziłem go na mokrą, dużą ujeżdżalnię, tą na dworze. Wziąłem ze sobą lonżę, bat i...siodło. Tak, to ten dzień. Dzień, w którym założę mu jego nowiutkie siodełko. Podczas drogi obwąchiwał je z zaciekawieniem i lekkim strachem. Na ujeżdżalni byliśmy sami. Całe szczęście, bo mogłem nie obawiać się o to, że koń będzie rozkojarzony obecnością innych koni. Na płot przewiesiłem siodło, zapiąłem lonżę koniowi i machnąłem batem. Szedł pięć metrów ode mnie, mógł sobie na to pozwolić. Jedno takie koło stępa trwało około dziesięciu minut, więc zaraz po dotarciu w miejsce, z którego wystartowaliśmy - kazałem ogierowi zakłusować. Szedł płynnie i z werwą. Co jakiś czas żuł nerwowo wędzidło, przeszkadzało mu jeszcze... Po jakimś czasie się przyzwyczai, wystarczy, że będzie dawał je sobie zakładać. Obawiam się, że na początek nie będę mógł dociągnąć zbytnio popręgu, bo zdenerwuje się. Po kilku minutach zagalopowaliśmy. Niezbyt szybko, bo troszeczkę Quanchita hamowałem. Szedł bardziej w przód, niż w górę. I to mi się w jego galopie najbardziej podoba! Zanim zrobiliśmy to samo w drugą stronę, zamierzałem zrobić koniowi mały teścik. Testowałem jego odwagę. Miałem kilka przedmiotów, które mój koń mógłby uznać za straszne. Potrząsałem foliowymi torebkami, miałem worki na śmieci, które rozłożyłem na podłożu i koń musiał pokonywać je bez skakania, czy płoszenia się. Całkiem dobrze sobie radził, nie zaprzeczę. Spłoszył się może dwóch, albo trzech rzeczy na dwadzieścia. Poklepałem go i teraz zamierzałem zobaczyć, czy łatwo zawrzeć z nim współpracę. Ułożyłem tor z drągów, tak jakby dróżkę ułożoną z drągów. Nie trzymając Quanchita za wodze, zawołałem, aby przechodził tor za mną. Robił to, ale z wielką niechęcią i tylko dlatego, że mu kazałem. Przejdźmy do decydującego momentu. Teraz sprawdzimy, czy koń jest mi ufa. Głaskałem go po grzbiecie. Wziąłem podest i hyc! Zarzuciłem nogę na jego grzbiet. Co jakiś czas przenosiłem ciężar, jednak nie robiłem nic więcej. Koń nie wytrzymał długo. Niemal natychmiast uciekł do przodu. Cóż, niezbyt mi ufa...ale musi się nauczyć. Jest jeszcze młody, ma prawo. Z wiekiem mu przyjdzie. Podszedł do mnie za zawołaniem. Wziąłem do rąk siodło. Mógł je wąchać tak długo, aż przestał się bać. Założyłem je lekko na grzbiet. Nie zareagował źle, cofnął się tylko kilka kroków. Podszedłem i zacząłem masować go popręgiem po brzuchu. Był już przyczepiony z jednej strony do siodła. Zapiąłem po pierwszych dziurkach. Koń nic nie wyczuł. Drugie, trzecie, czwarte. Tu zaczął się upominać, że coś właśnie dotknęło jego brzucha. Zanim ciaśniej zapiąłem popręg, przesuwałem siodło w lewo, w prawo, w przód i tył. Było ok. Dopiąłem jeszcze po dziurce i wziąłem konia na lonżę. Nie chciał z początku w ogóle iść, ale powietrze przeciął bat. Drgnął zdenerwowany i ruszył gwałtownym stępem. Uspokoiłem go nieco. Później kłus, który poszedł już lepiej. A później, już idealny galop. Skoczył też jeszcze małą przeszkodę. Koń był całkowicie ubrany - jak do normalnej jazdy. Zaczynał się przyzwyczajać, doskonale można było to wyczuć. Rozsiodłałem go i wypuściłem na pastwisko. Kawał dobrej roboty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz