Bazylia była u nas już parę dobrych tygodni. Na początku nikt nie męczył jej ćwiczeniami, dając jej czas na przyzwyczajenie się do nowego miejsca, ale już wystarczy. Tego konia nie można było nawet wyczyścić, stała prawie cały czas na pastwiskach, a gdy tylko zbliżał się do niej personel czy klienci dosłownie wariowała. W boksie było jeszcze gorzej.
Jakimś cudem dzisiaj stała w boksie, opanierowana minimum 3 centymetrową warstwą błota. W ręce miała halter i linę treningową. Normalnie nie bawię się w takie rzeczy, ale nie wyobrażam sobie brać ją teraz na lonżę na kawecanie, a co dopiero ogłowiu.
Powoli otworzyłam drzwi. Bazylia widząc mnie skuliła się od razu w koncie i położyła po sobie uczy, patrząc wściekle jak naruszam 'jej' terytorium. Ręce miałam opuszczone luźno wzdłuż ciała, a widząc zachowanie klaczy od razu wbiłam wzrok w poidło.
Podeszłam kilka kroków i przymknęłam za sobą drzwi. Klacz nerwowo przestąpiła z nogi na nogę, a zaraz potem zaczęła rozkopywać słomę przednią nogą. Nie reagowałam na to, po prostu stałam.
Po dobrych 10 jak nie 15 minutach zrobiłam kolejne kroki do przodu. Klacz wtuliła się w ścianę jeszcze bardziej i podskoczyła tylnymi nogami.
-Już dobrze, nic Ci nie zrobię.-powiedziałam i wyciągnęłam dłoń z marchewką.
Klacz podrzuciła łeb do góry i wytrzeszczyła oczy tak, że było jej widać białka.
-Wiem, że chcesz.-powiedziałam i zrobiłam malutki krok w jej kierunku.
Tym razem Bazyla wyciągnęła jak najbardziej szyję, byleby do mnie nie podchodzić, złapała marchew i z prędkością światła cofnęła głowę. Uśmiechnęłam się pod nosem.
-Widzisz, nie gryzę.-wyszeptałam i podniosłam oczy.
Przez chwilę lustrowałyśmy się z koniem (tak, dosłownie lustrowała mnie wzrokiem), ostatecznie podeszłam jeszcze kawałek. Zrobiłam głęboki wydech i obróciłam się bokiem.
Z początku Bazylka nie była z tego powodu zadowolona, ale po chwili znowu stanęła w miarę spokojnie. Mozolnymi ruchami zaczęłam zakładać halter i zawiązywać pasek. Gdy klacz poczuła obcy materiał od razu wbiła się w ścianę, ale w już było za późno, żeby uwolnić się od tego 'czegoś'.
Odeszłam pod drzwi boksu i stałam, czekając aż z powrotem będzie (jak na nią) spokojna. Musiałam znowu poczekać koło 15 minut, żeby do niej podejść. Kolejne 10 zawiązywałam linkę, a 20 zajęło mi przejście z nią kilku kroczków.
W końcu (cudem) dotarłyśmy do drzwi boksu. Gdy Bazylia zobaczyła je otwarte od razu wystrzeliła, chcąc biec na pastwisko, ale ja trzymałam już linę mocno w rękach, spodziewając się takiego ruchu z jej strony.
Klacz czując nacisk na kość nosową odwróciła się do mnie i starała się wyrwać. Kilka razy stanęła dęba, cofając się przy okazji. Dla bezpieczeństwa wyszłam z boksu i stanęłam naprzeciwko niej w bezpiecznej odległości.
Spuściłam wzrok i po prostu zaczęłam iść na biały, duży round pen, ponieważ był najdalej od pastwisk. Bazylia nie mogła znieść tego, że nie może dołączyć do reszty stada.
Gdy tylko poczułam, że nacisk na linkę się zmniejsza, chwyciłam ją mocniej. Dobrze przewidziałam jej zachowanie, bo po chwili klacz przemknęła mi przed oczami, wyrywając się do przodu. Ja tylko trzymałam linę i szłam dalej powoli, nie zwracając uwagi na szarpiącego się konia.
Czułam się, jakby minęła wieczność, od kiedy ruszyłyśmy spod stajni, ale w końcu dotarłyśmy do małej, ogrodzonej przestrzeni.
Gdy tylko zamknęłam za sobą bramę i puściłam konia luzem, klacz odbiegła ode mnie jak najdalej i zaczęłam galopować dokoła, strzelając co chwilę baranki. Nie patrzyłam na nią, po prostu stała i czekałam, aż zacznie zwalniać.
Po kilku szaleńczych kołach koń przeszedł do kłusa. ale ja strzeliłam za nią batem, a Bazylia wystrzeliła galopem. Zrobiłam tak jeszcze kilka razy, aż w końcu usłyszałam ciężki oddech konia.
Spojrzałam na wierzchowca. Opuściła nisko głowę i zerkała na mnie. Położyłam bat na piasku, a zamiast niego wzięłam do ręki linę. I znowu po prostu stałam. Stałam i czekałam.
Kątem oka widziałam, jak klacz zdziwiona zatrzymuje się i patrzy na mnie, a po chwili podchodzi do miejsca w którym stałam. Wyciągnęłam w jej kierunku rękę. Powąchała ją i podniosła głowę wyżej, patrząc mi w oczy.
Zawiązałam linkę i wyszłam z round pen'a. Bazylka była tak zmęczona, że nawet nie wyrywała się. Szła w bezpiecznej, dla niej, odległości ode mnie i rozglądała się dokoła. Przed wejściem zatrzymałyśmy się.
Wzięłam do ręki metalowe zgrzebło i wyczesałam większość zaklejek. Przejechałam potem iglakiem i wmasowałam trochę wcierki chłodzącej w jej nogi i grzbiet. Odprowadziłam klacz do boksu, ale gdy ta tylko poczuła, że nic na sobie nie ma odskoczyła ode mnie. Zamknęłam drzwi i spojrzałam na nią lekko załamana, ale przekonana, że jeszcze uda mi się ja ujarzmić.
Ale do tego jeszcze długa droga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz