Usiadłem w siodle i dołożyłem łydki, ruszając klaczą do przodu. Może ujeżdżeniówka to nie najlepsze siodło do terenów, ale zawsze jakieś. W końcu chodzi o zabawę.
Ustawiliśmy się wszyscy na linii startu, znak od sędziego i ruszyliśmy. Szybko straciłem z oczu rywali, ponieważ rozjechaliśmy się w różne strony. Przeszedłem do kłusa rozglądając się dokoła i szukając czerwonej wstążki.
Las był gęsty, ale liście po zimie i jesieni nie były już pomarańczowo-czerwone, a brązowe, co znacznie ułatwiało szukanie. Poczułem jak Pistacja zaczyna się denerwować.
-Spokojnie mała, powoli.-wyszeptałem klepiąc ją po szyi i przechodząc do galopu.
Pomijając to, że na początku koń ruszył z prędkością światła i dodając od siebie baranki, ogarniałem wzrokiem całą okolicę.
Galopowaliśmy spokojnie, kiedy zaraz obok nas przejechał jakiś jeździec. Pistacja spłoszyła się i odskoczyła w bok i popędziła galopem. Ściągnąłem wodze i odchyliłem się do tyłu, ale klacz pędziła jak oszalała. Dopiero po dobrych 15 minutach udało mi się ją zwolnić i nieco uspokoić.
Mimo że było już popołudnie było dość zimno. Pistacja dalej była trochę spięta, przez co odskakiwała na bok, widząc nawet gałąź.
Zdecydowałem że ruszymy galopem. Ruszyliśmy nim prawie od razu ze stępa pośredniego. Poczułem jak klacz wydłuża swój krok coraz bardziej i bardziej, a mnie poduszki kolanowe ograniczają możliwość zrobienia półsiadu.
Pomimo zawrotnej prędkości starałem skupiać się na otaczającym nas krajobrazie. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy tuż przed nami zauważyłem stajnię.
Przewróciłem oczami i zawróciłem konia, który znowu ruszył kłusem. Usłyszałem dudnienie kopyt obok mnie. To była Haillie pędząca na Fince.
Od razu poczułem, że Pis ciągnie za wodze. Zdenerwowany i zmęczony jej zachowaniem po prostu oddałem jej je, a ona ruszyła jak najszybciej mogła, wzbijając w powietrze błoto które wypychała z ziemi kopytami.
Mijaliśmy drzewa, krzaki, a ja wciąż nie mogłem znaleźć wstążki! Straciłem już nadzieję że jest ona gdziekolwiek w okolicy. Może ktoś ją już znalazł.
Zwolniłem konia i pech chciał, że akurat w tym samym momencie trasą przejeżdżał rowerzysta. Mój jakże odważny i rączy rumak odskoczył w bok i ześlizgując się z górki wpadł do jeziora. Może nie było ono aż tak głębokie, ale wystarczyło żebym zanurzył się do pasa.
To mi już wystarczyło. Zmęczony, zrezygnowany i przemoczony skierowałem się w kierunku stajni, gdy nagle coś przykuło moją uwagę.
Czyżby to był nasz "lis"?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz