PRZYJAŹŃ CZY... NIENAWIŚĆ?
Od rana postanowiłam poćwiczyć trochę z Coco Shanel. Podeszłam do jej boksu i pogłaskałam ją po pysku. Dała się pogłaskać. Cud. Weszłam do jej dosyć małego, ale przytulnego boksu i pogłaskałam ją po szyi. Poszłam do siodlarni, z której wyjęłam siodło, uzdę, czaprak oraz szczotki, które należały do szlachetnej klaczy. Pogłaskałam ją jeszcze raz, po czym wyciągnęłam z małego pudełeczka twardą szczotkę. Wiedziałam, że nie lubi czyszczenia, ale chciałam w niej to przełamać. Pokazałam jej szczotkę, na co zarzuciła łeb i parsknęła. Położyłam rękę na jej miękkiej sierści i przejechałam nią po boku zwierzęcia. Nie zareagowała, tylko patrzyła na mnie. Spróbowałam szczotką. Aha, już przestąpiła z nogi na nogę. Przejechałam dalej, a ona przesunęła się w bok, prychając. Pogłaskałam ją jeszcze raz.
- Coco, jesteś taka piękna... Kiedy będziesz czysta, będziesz zdrowsza i jeszcze piękniejsza. - szepnęłam.
Ona wyglądała, jakby zrozumiała, bo lekko kiwnęła łbem. Jej oczy mówiły "no dobra, ale wiedz, że nigdy już nie będę taka grzeczna". No i proszę. Obyło jej się bez przekupywania smakołykami. Potem wzięłam miękką szczotkę i przejechałam tylko po jej grzbiecie, by się upewnić, że żadne drobinki kurzu i brudu nie zostały na mojej pięknej Coco Shanel. Potem wzięłam gumowe zgrzebło i chyba podobało jej się czyszczenie grzywy. Miała bardzo długą tą grzywę, tylko, że miała ją po drugiej stronie. Już chciałam przemknąć koło niej na drugą stronę, ale ona, mimo wielkości boksu zgrabnie się odwróciła. Zaczęłam czyścić jej czarno - beżowo - szarą grzywę.
- Dzielna dziewczynka. - pochwaliłam Coco i znów dostała głaskanie.
Najgorzej poszło z kopytami. Podniosłam jedną jej nogę, a ona ją opuściła i zaczęła cichutko rżeć. Pogłaskałam ją, aż w końcu przekonałam do wyczyszczenia kopyt. Po tym założyłam jej uzdę, którą gryzła jak najęta, ale w końcu się uspokoiła. Na grzbiet zarzuciłam czaprak i siodło, które pod spodem zapięłam. Założyłam jej owijki, które wygrała na konkursie skoków. Zaczęłam prowadzić ją na czworobok. Pogłaskałam ją po czole, gdy byłyśmy na miejscu, patrząc w jej czarne oczy. Miałam zaufanie do tej klaczy. Nie wiem, dlaczego, ale coś mówiło mi, że ta klacz jest dla mnie i tylko dla mnie. Kochałam moją Coco Shanel. Wsiadłam na konia, a ona postawiła stanowczy krok do przodu.
- Poczekaj, bo spadnę! - zaśmiałam się, skacząc na jednej nodze z drugą w strzemionie i ledwo nadążałam.
Ona stanęła jak wryta. Jakimś cudem, gdy wreszcie siedziałam pewnie w siodle trzymając wodze, ruszyła spokojnie. Kazałam jej skręcić w lewo, skręciła w lewo. Zrobiłyśmy woltę i wszystko szło jak należy, dopóki zza krzaków nie wyłonił się lis. Coco Shanel zaczęła wierzgać i stawać dęba, tym samym zrzucając mnie ze swojego grzbietu. Najpewniej zemdlałam.
***
Kiedy się obudziłam, leżałam przy ciepłym brzuchu Coco Shanel, cała pogryziona, tak jak moja klacz. Niedaleko zobaczyłam martwego już lisa. Domyśliłam się, co się stało. Kiedy zemdlałam, lis rzucił się do mnie, a Coco chciała mnie uratować i... Zadeptała go. Ze łzami w oczach przytuliłam Coco.
- Moja Coco! Tylko moja Coco... kochana, dzielna! - mówiłam, nie odrywając się od niej.
Uśmiechnięta wreszcie spojrzałam na jej zawadiacki pysk. Kochałam wszystkie konie, ale Coco... Wygrała kiedyś zawody, dała się wyczyścić, osiodłać i na sobie jeździć, a teraz jeszcze... uratowała mi życie. Obolała wstałam i złapałam wodze klaczy.
- No, wstawaj, na dzisiaj tych wrażeń wystarczy. - uśmiechnęłam się i lekko pociągnęłam za wodze.
Ona próbowała wstać i... za chwilę znów się położyła. Miała podkurczoną lewą przednią nogę. Czyżby ją... złamała? Nie! Tak nie może być! Ona przez to może... nie... jeśli umrze, to przeze mnie! Zaczęłam płakać nad koniem, wtulając się znów w klacz. Rosal, która przechadzała się po terenach, zauważyła mnie. Ze strachem podbiegła.
- Sarah! Czy coś się stało?! Dlaczego jesteś pogryziona?! - od razu wywaliła prosto z mostu.
- Bo... Coco Shanel... lis... ugryzł... złamała... noga... - wstałam i wtuliłam się w Rosal szlochając.
- Powiedz jeszcze raz, spokojnie. Co się stało?
- No bo razem z Coco postanowiłyśmy zbliżyć się do siebie, więcej zaufania... rozumiesz. Przyszłyśmy tu i sobie w spokoju jechałyśmy, a nagle zza krzaków wyszedł lis i Coco mnie zrzuciła i zemdlałam. Potem zapewne lis rzucił się do mnie i wtedy mnie ugryzł, a potem Coco Shanel, a wtedy klacz go zabiła...no i nie wiadomo czemu, ale ma złamaną nogę... chyba złamaną. - wyjaśniłam, nadal płacząc.
- Trzeba wezwać panią weterynarz. Idziemy po ekipę, chodź. - nakazała.
- Nie, ja jej nie zostawię! - odeszłam od Rosal i przytuliłam na klęczkach Coco.
Potem ona przyszła z ludźmi ze stajni z wielką płachtą, podnieśli razem konia i zanieśli do jej boksu. Potem zjawiła się pani weterynarz, zbadała klacz i tak powiedziała.
- Niech leży. Noga nie jest złamana, tylko lekko skręcona. Zbadałam ją też dokładniej. Całkowicie wykluczam wściekliznę. Skoro twoja klacz nie ma wścieklizny, ty również nie masz się o co martwić. Musi teraz dużo odpoczywać, a potem sama wstanie. - to powiedziała do mnie, pożegnałyśmy się i pojechała. Zostałam do nocy z Coco Shanel. Sama nie wiem, czy bardziej mnie polubiła za to, że starałam się uratować ją, czy znienawidziła mnie za to... Zasnęłam przy niej w boksie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz