ROZPISKA
Czekałem na Sophie obok pastwiska. Dzień nie był jakiś bardzo wietrzny, tylko lekki wietrzyk muskał trawę, którą jadły konie. Znów przyczepił się do mnie Magnat. Poklepałem go po szyi i pogłaskałem po chrapach, które kłapały obwieszone luźno. Był nieszczęśliwy, na ten widok wychodzący ze stajni Max zasępił się. Czekał, wiedział, że nie może teraz tam iść. Słałem mu proszące spojrzenia, które znał już od dawna. Moje przydługie już włosy targał wiatr, chwilowo nieco mocniejszy, niż przedtem. Nagle zobaczyłem czerwone długie włosy powiewające na wietrze. Sophie podbiegła do mnie, na końcu przewróciła się prawie, ale szybko złapałem ją za dłoń. Uśmiechnęła się tylko i poszliśmy do kawiarni. Nie było daleko, więc nie opłacało się wsiadać do samochodu. Sophie patrzyła na mnie ukradkiem, gdyż niosłem tajemniczą torbę.
- Co tam masz?
Spytała wreszcie po kilku minutach drogi.
- Łyżwy.
Odpowiedziałem z uśmiechem.
- Po co?
Zdziwiła się dziewczyna.
- No, ktoś musi przetestować grubość lodu na stawie w moim ogrodzie. Nie jest głęboki. Spoko mam dwie pary. Później jeszcze o tym porozmawiamy, teraz napijmy się dobrej kawy.
Powiedziałem i weszliśmy do kawiarni. Ja zamówiłem sobie mocne espresso, na deser jakieś ciasto miodowo-orzechowe, a moja towarzyszka inne ciasto i kawę z lodami.
- Lody w zimę.
Uśmiechnąłem się.
- Trzeba zaszaleć.
Usłyszałem i powoli zaczynaliśmy jeść i pić.
<Sophie?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz